Przez godzinę zdążyłam być ptakiem, smokiem i wierzbą. Czułam ciepło pod palcami rąk. Panowałam nad kulą energii, którą wcześniej płynnymi ruchami rąk powołałam do istnienia. Moją przewodniczką po świecie chińskich ćwiczeń była Anna Hajduczenia.
W mediach społecznościowych kilka dni temu wyświetliła mi się informacja o zajęciach otwartych qigong z Shaolin. Przyznasz, że brzmi to dość tajemniczo... Wielu moich znajomych pyta: „Co ty tam ćwiczysz? Joga? Kung-fu? Tai-chi? Granie na gongach?”. To prawda. Qigong nie jest w Polsce ani w Olsztynie jeszcze zbyt popularny. Na dodatek to chińskie nieprzystępne dla nieosłuchanego polskiego ucha nazewnictwo. Najprościej: QI (czyt. czi) to energia życiowa, GONG (czyt. KUNG) to praktyka, czyli w połączeniu QIGONG to sztuka zarządzania energią życiową. Określany bywa medytacją w ruchu. Harmonia i relaks, a przy tym doenergetyzowanie. Dzięki regularnej praktyce możemy wracać do zdrowia z wielu chorób i co bardzo ważne, zachować zdrowie, sprawność, równowagę emocjonalną, długowieczność i rozwijać duchowość. To zajęcia dostępne dla wszystkich niezależnie od wieku, stanu zdrowia czy wyznawanej religii. Ludzie zapominają, że po świecie krąży jeszcze jakaś inna energia niż ta w przewodach...
Nas, ludzi urodzonych na Zachodzie, nikt nie uczy, że cały świat jest pełen energii. Dla nas energia to ta w kontakcie. Dlatego podstawą w tych ćwiczeniach jest uświadomienie sobie, że coś takiego istnieje i można się z tym jakoś dogadać, można na to wpływać. I że praca z energią może dawać niesamowite efekty — na płaszczyźnie mentalnej i fizycznej. Tai-chi związane jest i wywodzi się od sztuk walki. Qigong to część tradycyjnej medycyny chińskiej. Badania nad tą formą medytacji i związanymi z nią ruchami trwają od ponad 4 tys. lat. Form i stylów jest wiele. My dziś ćwiczyliśmy jeden z bardziej dynamicznych układów. Wygląda to dość niewinnie, ale ja po godzinie czułam się jakoś inaczej. Mięśnie trochę bolały — największy problem miałam z trzymaniem wysoko rąk i staniem przez kilka minut w określonej pozycji. Poprzez odpowiednie, dość powolne zresztą ruchy ciała, poprzez odpowiednie oddychanie i koncentrację jesteśmy w stanie ćwiczyć i ciało, i umysł. Ludzie Zachodu rozdrażnieni technologiami nie potrafią spokojnie czekać, mają problemy z koncentracją. W modzie są siłowe sporty, crossfity i wycisk na maksa.
Tutaj zwalniamy, luzujemy, szukamy kontaktu z niebem i ziemią i samym sobą. I okazuje się, że wcale nie jest to takie proste. Sportowcy na wysokim poziomie ćwiczą już trochę inaczej, starają się utrzymać balans. Ćwiczą np. jogę, medytacje. Sprężyć się, ale potem potrafić się rozprężyć, to jest sztuka. Dlatego też postanowiłam sprawdzić u źródła, skąd się wzięła fascynacja qigong mojej trenerki, Anny Hajduczeni.
— Na dzisiejszy trening przyszło sporo starszych ludzi...
Anna Hajduczenia: — Tak. Spokojne ćwiczenia, które każdy wykonuje na tyle, na ile mu zdrowie pozwala. W dzisiejszej formie „Wiatr poruszający wierzbą” było sporo przysiadów, ale są też mniej wymagające ruchowo techniki, takie jak „Lecący żuraw”, gdzie pracujemy więcej rękami i spokojnie całym ciałem. W wielu osobach, niezależnie od wielu, które ćwiczą już od jakiegoś czasu, zauważyłam wielkie zmiany. Przyszły rozedrgane, pełne wewnętrznego chaosu. Teraz są oazą spokoju, skupienia. Z uwagą wykonują coraz trudniejsze układy. Są coraz bardziej giętkie i pewniejsze w ruchach. Złapały kontakt ze sobą, zyskały świadomość ciała.
— Dziś też podczas ćwiczeń zdałam sobie bardziej sprawę, że mam stopy, że mam czubek głowy. Ty masz długoletnie doświadczenie. Czujesz się już w pełni zespolona z otaczającym światem?
— Cały czas się czegoś nowego uczę. Tak naprawdę jestem na początku tej drogi. Jeśli sobie uświadomisz, że masz nad sobą ocean energii zwany niebem, stopy mają cały czas kontakt z życiodajną ziemią, a ty, człowiek, jesteś z tym wszystkim połączony, to już nigdy nic nie będzie
takie samo.
— Ma to jakiś związek z akupunkturą?
— Akupunktura to też część medycyny chińskiej. Według tradycyjnej medycyny chińskiej mamy coś takiego w sobie jak meridiany. To sieć kanałów energetycznych w ciele, którymi płynie energia. Meridiany są powiązane z naszymi głównymi narządami. W akupunkturze wbijamy igłę w jeden punkt i to wpływa po kolei na meridian, narząd i na całe ciało. W qigong chodzi o to, by poprzez system ćwiczeń odblokować sobie przepływ energii idącej tymi meridianami, zrównoważyć go i zharmonizować. Wpływa to na pobudzenie organizmu do samouzdrawiania i usprawnia narządy wewnętrzne. Na co dzień zapominamy też o prawidłowym oddychaniu. Tu staramy się go stabilizować. Oddychać razem z rytmem ziemi. Zwalniasz oddech i tlen ci dociera
do wszystkich komórek. Z tlenem dociera energia. Niby to podstawy i oczywistość...
A ci wszyscy mnisi ze Wschodu przecinający rękami grube dachówki?
— Podstawą tradycyjnego kung-fu jest qigong. Praca z energią. Równolegle z tym zaczyna się poprawianie zwinności ciała, praca nad ciosami, zwrotami i skokami. Wszystko etapami. Można pokusić się o stwierdzenie że tradycyjne kung-fu to taka zaawansowana, najbardziej dynamiczna forma qigong. Nie da się być prawdziwym mistrzem kung-fu bez qigong.
— Jaka była twoja droga do chińskich praktyk?
— Zawsze byłam dziwna (śmiech). Zawsze mnie interesowały alternatywne sposoby patrzenia na świat. Ciągnęło mnie do książek o wiedzy dla Polaka „tajemnej”. Historia z qigong zaczęła się od aikido, w które wciągnął mnie mój brat, gdy byłam w liceum, czyli prawie 20 lat temu. hodziłam z rok na treningi i pewnego dnia przyszła wiadomość, że do Olsztyna przyjedzie prawdziwy mistrz Chińczyk. Byłam niezmiernie podekscytowana. Pewna, że wszyscy moi znajomi z aikido tam będą. Poszłam i się zdziwiłam... Byli sami nieznani ludzie, a pomiędzy nami mistrz Liu. Poszłam i wsiąkłam.
—To dla niego na zakończenie przekazywaliśmy z serca strumień światła?
— Tak, mistrz Liu Zhongchun zmarł niecały miesiąc temu. Mieszkał ponad 20 lat w Polsce, był bardzo związany z Olsztynem. Miał tu żonę Iwonę, która była pierwszą z instruktorek qigong w Olsztynie. Mistrz Liu był współtwórca i współzałożycielem stylu qigong lecący żuraw. Mistrz przed laty miał sporo problemów zdrowotnych i poprzez qigong udało mu się z nich wyzwolić. Był profesorem slawistyki, dlatego zainteresował się naszym krajem. Na dodatek mówił po polsku. Gdy przeszedł na naukową emeryturę — zaczęło mu się drugie życie — życie propagatora qigong, który tak mu swego czasu pomógł. Moment, gdy go poznałam
w jakiś sposób zdeterminował moje życie, zaczęłam zgłębiać techniki chińskich ruchowych medytacji, ale oczywiście pracowałam też jak normalny zjadacz chleba. W międzyczasie powstało w Polsce wokół mistrza stowarzyszenie Lecący Żuraw. Obozy, spotkania, wspólne ćwiczenia i medytacje, a także kształcenie instruktorów. W tym wszystkim wtedy nie uczestniczyłam, rozwijałam się na własną rękę, ćwiczyłam sama w domu.
— Drugim takim przełomowym momentem był ubiegłoroczny wyjazd do Chin?
— Cztery lata temu wróciłam pod skrzydła mistrza Liu, zaczęłam bardzo intensywnie praktykować, praktycznie dzień w dzień. Zaczęłam bywać na zjazdach, na które potrafiło przyjechać nawet 100 osób, ale wciąż byłam panią zza biurka. Rok temu wszystko się zmieniło. Równo rok temu wróciłam z Chin, z klasztoru Shaolin
— Z tej słynnej świątyni buddyjskiej pochodzącej z V wieku?
— Sama do tej pory w to nie wierzę. Nigdy nie marzyłam o Shaolin. Marzyłam o praktyce qigong od rana do wieczora. I nagle na warsztatach medytacyjnych spotkałam dziewczynę, która powiedziała „Ania, ty chyba ćwiczysz żurawia. Wiesz, jest wyjazd do Chin na prawdziwe nauki
qigong, od rana do wieczora”. Zapaliłam się bardzo. Oczyma wyobraźni już się tam widziałam. Przestałam się widzieć, gdy się okazało, że wyjazd kosztuje 15 tys. zł. Ta cena była dla mnie szokiem. Na dodatek qigong nigdy nie kojarzyło mi się z zarabianiem. Mistrz Liu uczył nas,
że instruktorzy nie pobierają opłat za zajęcia. Widocznie mnichom zależało, by przekazywać wiedzę tylko tym najbardziej zdeterminowanym. Qigong, mimo że Chiny są jego kolebką, na całe szczęście nie stał się elementem tamtejszej popkultury. Na dodatek też jest dla obecnej władzy dość niewygodny, stąd te obostrzenia. Jak jechałam do Chin, to oficjalnie dostałam zaproszenie na kung-fu, które w powszechnym rozumieniu straciło już swój mistyczny charakter. Na szczęście jakimś cudem udało mi się zebrać pieniądze łatwiej, niż się spodziewałam. Wyglądało to tak jakby cały wszechświat mi sprzyjał i kibicował.
I jak wyglądały te trzy tygodnie w Chinach?
- Pojechaliśmy w 5 osób. Przez 3 tygodnie zaczynaliśmy zajęcia o 6 rano i praktykowaliśmy po 7 godzin dziennie z przerwami na posiłki i odpoczynek. Uczyliśmy się w bezpośrednim przekazie u 4 wielkich mistrzów qigong i kung-fu. Nauczyliśmy się 5 styli qigong, z czego 2 stanowią sekretne formy nauczane w klasztorze. Zajęcia odbywały się bezpośrednio za murami świątyni lub w szkołach naszych mistrzów. Shaolin położony jest w przepięknych i wysokich górach. Każde z zajęć było na osobności z mistrzem — tylko dla naszej 5-osobowej grupy, w ciszy i spokoju. Wyzwaniem była sama aura: 36 stopni w cieniu i wilgotność chyba 99 procent. Do tego treningi i chodzenie jak po górach. Po kilku dniach bolało mnie wszystko i miałam bąble na stopach, ale i tak uśmiech nie schodził mi z twarzy. Kontakt z każdym z mistrzów był nieoceniony, a nauki pobierane u nich zostaną w każdym z nas do końca życia. I ten niesamowity klimat Shaolin. Codziennie tłumy ludzi odwiedza legendarne i ważne dla nich miejsce — kolebkę buddyzmu chan i kolebkę kung-fu. Część mnichów opiekuje się klasztorem, a część wychodzi poza mury klasztoru ćwiczyć lub praktykować w lesie, z dala od ludzi. Wszędzie szkoły i szkółki kung-fu. Mnisi, mistrzowie, grupy uczniów ćwiczących, medytujących od rana do nocy w każdym zakamarku i na każdym rogu. Jest to wpisane w naturalny krajobraz tego miejsca. Jednak
najbardziej ujęli me serce najmłodsi uczniowie. Dzieci od 6 roku życia biegające i ćwiczące kungu od 5 rano. Dyscyplina i umiejętności takie, jakbyś widział wcielenie Bruce`a Lee w każdym z nich. A przy tym warunki do życia i ćwiczeń iście spartańskie, które mają hartować i ciało i ducha. Wróciłam rozpromieniona i rozradowana wewnętrznie i zewnętrznie. Z sercem wypełnionym radością, z przewietrzoną głową, z wzmocnionym i zdrowszym ciałem i poczuciem spokoju i szczęścia, że jestem na właściwej drodze.
Agnieszka Porowska
Nas, ludzi urodzonych na Zachodzie, nikt nie uczy, że cały świat jest pełen energii. Dla nas energia to ta w kontakcie. Dlatego podstawą w tych ćwiczeniach jest uświadomienie sobie, że coś takiego istnieje i można się z tym jakoś dogadać, można na to wpływać. I że praca z energią może dawać niesamowite efekty — na płaszczyźnie mentalnej i fizycznej. Tai-chi związane jest i wywodzi się od sztuk walki. Qigong to część tradycyjnej medycyny chińskiej. Badania nad tą formą medytacji i związanymi z nią ruchami trwają od ponad 4 tys. lat. Form i stylów jest wiele. My dziś ćwiczyliśmy jeden z bardziej dynamicznych układów. Wygląda to dość niewinnie, ale ja po godzinie czułam się jakoś inaczej. Mięśnie trochę bolały — największy problem miałam z trzymaniem wysoko rąk i staniem przez kilka minut w określonej pozycji. Poprzez odpowiednie, dość powolne zresztą ruchy ciała, poprzez odpowiednie oddychanie i koncentrację jesteśmy w stanie ćwiczyć i ciało, i umysł. Ludzie Zachodu rozdrażnieni technologiami nie potrafią spokojnie czekać, mają problemy z koncentracją. W modzie są siłowe sporty, crossfity i wycisk na maksa.
Tutaj zwalniamy, luzujemy, szukamy kontaktu z niebem i ziemią i samym sobą. I okazuje się, że wcale nie jest to takie proste. Sportowcy na wysokim poziomie ćwiczą już trochę inaczej, starają się utrzymać balans. Ćwiczą np. jogę, medytacje. Sprężyć się, ale potem potrafić się rozprężyć, to jest sztuka. Dlatego też postanowiłam sprawdzić u źródła, skąd się wzięła fascynacja qigong mojej trenerki, Anny Hajduczeni.
— Na dzisiejszy trening przyszło sporo starszych ludzi...
Anna Hajduczenia: — Tak. Spokojne ćwiczenia, które każdy wykonuje na tyle, na ile mu zdrowie pozwala. W dzisiejszej formie „Wiatr poruszający wierzbą” było sporo przysiadów, ale są też mniej wymagające ruchowo techniki, takie jak „Lecący żuraw”, gdzie pracujemy więcej rękami i spokojnie całym ciałem. W wielu osobach, niezależnie od wielu, które ćwiczą już od jakiegoś czasu, zauważyłam wielkie zmiany. Przyszły rozedrgane, pełne wewnętrznego chaosu. Teraz są oazą spokoju, skupienia. Z uwagą wykonują coraz trudniejsze układy. Są coraz bardziej giętkie i pewniejsze w ruchach. Złapały kontakt ze sobą, zyskały świadomość ciała.
— Dziś też podczas ćwiczeń zdałam sobie bardziej sprawę, że mam stopy, że mam czubek głowy. Ty masz długoletnie doświadczenie. Czujesz się już w pełni zespolona z otaczającym światem?
— Cały czas się czegoś nowego uczę. Tak naprawdę jestem na początku tej drogi. Jeśli sobie uświadomisz, że masz nad sobą ocean energii zwany niebem, stopy mają cały czas kontakt z życiodajną ziemią, a ty, człowiek, jesteś z tym wszystkim połączony, to już nigdy nic nie będzie
takie samo.
— Ma to jakiś związek z akupunkturą?
— Akupunktura to też część medycyny chińskiej. Według tradycyjnej medycyny chińskiej mamy coś takiego w sobie jak meridiany. To sieć kanałów energetycznych w ciele, którymi płynie energia. Meridiany są powiązane z naszymi głównymi narządami. W akupunkturze wbijamy igłę w jeden punkt i to wpływa po kolei na meridian, narząd i na całe ciało. W qigong chodzi o to, by poprzez system ćwiczeń odblokować sobie przepływ energii idącej tymi meridianami, zrównoważyć go i zharmonizować. Wpływa to na pobudzenie organizmu do samouzdrawiania i usprawnia narządy wewnętrzne. Na co dzień zapominamy też o prawidłowym oddychaniu. Tu staramy się go stabilizować. Oddychać razem z rytmem ziemi. Zwalniasz oddech i tlen ci dociera
do wszystkich komórek. Z tlenem dociera energia. Niby to podstawy i oczywistość...
A ci wszyscy mnisi ze Wschodu przecinający rękami grube dachówki?
— Podstawą tradycyjnego kung-fu jest qigong. Praca z energią. Równolegle z tym zaczyna się poprawianie zwinności ciała, praca nad ciosami, zwrotami i skokami. Wszystko etapami. Można pokusić się o stwierdzenie że tradycyjne kung-fu to taka zaawansowana, najbardziej dynamiczna forma qigong. Nie da się być prawdziwym mistrzem kung-fu bez qigong.
— Jaka była twoja droga do chińskich praktyk?
— Zawsze byłam dziwna (śmiech). Zawsze mnie interesowały alternatywne sposoby patrzenia na świat. Ciągnęło mnie do książek o wiedzy dla Polaka „tajemnej”. Historia z qigong zaczęła się od aikido, w które wciągnął mnie mój brat, gdy byłam w liceum, czyli prawie 20 lat temu. hodziłam z rok na treningi i pewnego dnia przyszła wiadomość, że do Olsztyna przyjedzie prawdziwy mistrz Chińczyk. Byłam niezmiernie podekscytowana. Pewna, że wszyscy moi znajomi z aikido tam będą. Poszłam i się zdziwiłam... Byli sami nieznani ludzie, a pomiędzy nami mistrz Liu. Poszłam i wsiąkłam.
—To dla niego na zakończenie przekazywaliśmy z serca strumień światła?
— Tak, mistrz Liu Zhongchun zmarł niecały miesiąc temu. Mieszkał ponad 20 lat w Polsce, był bardzo związany z Olsztynem. Miał tu żonę Iwonę, która była pierwszą z instruktorek qigong w Olsztynie. Mistrz Liu był współtwórca i współzałożycielem stylu qigong lecący żuraw. Mistrz przed laty miał sporo problemów zdrowotnych i poprzez qigong udało mu się z nich wyzwolić. Był profesorem slawistyki, dlatego zainteresował się naszym krajem. Na dodatek mówił po polsku. Gdy przeszedł na naukową emeryturę — zaczęło mu się drugie życie — życie propagatora qigong, który tak mu swego czasu pomógł. Moment, gdy go poznałam
w jakiś sposób zdeterminował moje życie, zaczęłam zgłębiać techniki chińskich ruchowych medytacji, ale oczywiście pracowałam też jak normalny zjadacz chleba. W międzyczasie powstało w Polsce wokół mistrza stowarzyszenie Lecący Żuraw. Obozy, spotkania, wspólne ćwiczenia i medytacje, a także kształcenie instruktorów. W tym wszystkim wtedy nie uczestniczyłam, rozwijałam się na własną rękę, ćwiczyłam sama w domu.
— Drugim takim przełomowym momentem był ubiegłoroczny wyjazd do Chin?
— Cztery lata temu wróciłam pod skrzydła mistrza Liu, zaczęłam bardzo intensywnie praktykować, praktycznie dzień w dzień. Zaczęłam bywać na zjazdach, na które potrafiło przyjechać nawet 100 osób, ale wciąż byłam panią zza biurka. Rok temu wszystko się zmieniło. Równo rok temu wróciłam z Chin, z klasztoru Shaolin
— Z tej słynnej świątyni buddyjskiej pochodzącej z V wieku?
— Sama do tej pory w to nie wierzę. Nigdy nie marzyłam o Shaolin. Marzyłam o praktyce qigong od rana do wieczora. I nagle na warsztatach medytacyjnych spotkałam dziewczynę, która powiedziała „Ania, ty chyba ćwiczysz żurawia. Wiesz, jest wyjazd do Chin na prawdziwe nauki
qigong, od rana do wieczora”. Zapaliłam się bardzo. Oczyma wyobraźni już się tam widziałam. Przestałam się widzieć, gdy się okazało, że wyjazd kosztuje 15 tys. zł. Ta cena była dla mnie szokiem. Na dodatek qigong nigdy nie kojarzyło mi się z zarabianiem. Mistrz Liu uczył nas,
że instruktorzy nie pobierają opłat za zajęcia. Widocznie mnichom zależało, by przekazywać wiedzę tylko tym najbardziej zdeterminowanym. Qigong, mimo że Chiny są jego kolebką, na całe szczęście nie stał się elementem tamtejszej popkultury. Na dodatek też jest dla obecnej władzy dość niewygodny, stąd te obostrzenia. Jak jechałam do Chin, to oficjalnie dostałam zaproszenie na kung-fu, które w powszechnym rozumieniu straciło już swój mistyczny charakter. Na szczęście jakimś cudem udało mi się zebrać pieniądze łatwiej, niż się spodziewałam. Wyglądało to tak jakby cały wszechświat mi sprzyjał i kibicował.
I jak wyglądały te trzy tygodnie w Chinach?
- Pojechaliśmy w 5 osób. Przez 3 tygodnie zaczynaliśmy zajęcia o 6 rano i praktykowaliśmy po 7 godzin dziennie z przerwami na posiłki i odpoczynek. Uczyliśmy się w bezpośrednim przekazie u 4 wielkich mistrzów qigong i kung-fu. Nauczyliśmy się 5 styli qigong, z czego 2 stanowią sekretne formy nauczane w klasztorze. Zajęcia odbywały się bezpośrednio za murami świątyni lub w szkołach naszych mistrzów. Shaolin położony jest w przepięknych i wysokich górach. Każde z zajęć było na osobności z mistrzem — tylko dla naszej 5-osobowej grupy, w ciszy i spokoju. Wyzwaniem była sama aura: 36 stopni w cieniu i wilgotność chyba 99 procent. Do tego treningi i chodzenie jak po górach. Po kilku dniach bolało mnie wszystko i miałam bąble na stopach, ale i tak uśmiech nie schodził mi z twarzy. Kontakt z każdym z mistrzów był nieoceniony, a nauki pobierane u nich zostaną w każdym z nas do końca życia. I ten niesamowity klimat Shaolin. Codziennie tłumy ludzi odwiedza legendarne i ważne dla nich miejsce — kolebkę buddyzmu chan i kolebkę kung-fu. Część mnichów opiekuje się klasztorem, a część wychodzi poza mury klasztoru ćwiczyć lub praktykować w lesie, z dala od ludzi. Wszędzie szkoły i szkółki kung-fu. Mnisi, mistrzowie, grupy uczniów ćwiczących, medytujących od rana do nocy w każdym zakamarku i na każdym rogu. Jest to wpisane w naturalny krajobraz tego miejsca. Jednak
najbardziej ujęli me serce najmłodsi uczniowie. Dzieci od 6 roku życia biegające i ćwiczące kungu od 5 rano. Dyscyplina i umiejętności takie, jakbyś widział wcielenie Bruce`a Lee w każdym z nich. A przy tym warunki do życia i ćwiczeń iście spartańskie, które mają hartować i ciało i ducha. Wróciłam rozpromieniona i rozradowana wewnętrznie i zewnętrznie. Z sercem wypełnionym radością, z przewietrzoną głową, z wzmocnionym i zdrowszym ciałem i poczuciem spokoju i szczęścia, że jestem na właściwej drodze.
Agnieszka Porowska
Komentarze (2)
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
Zazdroszczę #2328377 | 95.90.*.* 15 wrz 2017 08:33
Panować nad własną energią to prawdziwa sztuka. Gdyby wszyscy poszli w tym kierunku nie byłoby np. wojen. Spokój wewnętrzy przejawia się harmonią na zewnątrz. Zazdroszczę tego wyjazdu. Chętnie bym wyjechał przynajmniej na rok
Ocena komentarza: warty uwagi (1) ! odpowiedz na ten komentarz
Ułan #2327085 | 82.139.*.* 13 wrz 2017 18:34
Satanistyczne wygibasy
Ocena komentarza: poniżej poziomu (-6) ! odpowiedz na ten komentarz