— Jedzmy tak, jak jedli nasi dziadowie! Jedzmy jak najprościej, bo proste jedzenie to jest Nieprzetworzone jedzenie — zaleca Katarzyna Bosacka, osobowość telewizyjna, ekspertka od żywienia, którą w czerwcu zobaczymy na II Warmińsko-Mazurskim Kongresie Przyszłości.
— Co jeść, a czego nie jeść? Okazuje się, że nie jest to wcale takie proste pytanie, na które otrzymamy prostą odpowiedź. Zwłaszcza teraz, kiedy każdy może być ekspertem od odżywiania, a półki sklepowe uginają się od wymyślnych produktów z różnych stron świata.
— Różni specjaliści, lepszej i gorszej maści, robią nam sieczkę z mózgu. Mamy całą masę różnych blogów, które może prowadzić każdy i każdy może napisać, co chce. Znane żony znanych mężów masowo lansują swoje wizje diety. Bez laktozy, bez cukru, bez tłuszczu. Za nami ogromny szał na dietę bezglutenową, restrykcyjną dietę opartą tylko na warzywach, teraz nastała moda na wlewy witaminowe. Kroplówka z pseudowitamin, która może kosztować nawet 400 zł. Szaleństwo. Gdy spotykam się z telewidzami i czytelnikami moich książek, to wydają się dość skonsternowani. Pytają, czy rzeczywiście ta dieta bezglutenowa jest lepsza. Czy trzeba pić mleko, czy lepiej go unikać? Czy olej kokosowy to jest absolutny zdrowotny hit, który powinniśmy spożywać wiadrami? Ja staję w kontrze w stosunku do tych wszystkich mód żywieniowych, głównie dlatego, że wiedzę, czerpię od specjalistów — głównie profesorów, sprawdzam, co mówi na te tematy WHO, prasa naukowa. Najczęściej więc jestem głucha na nowinki speców od marketingu. Stałam się trochę taką żywieniową ciotką-klotką.
— No tak, programy o zdrowym żywieniu prowadzi pani już od dawna, ale pani również nie jest dyplomowanym żywieniowcem.
— Od 20 lat pracuję jako dziennikarka. W sferze moich głównych zainteresowań od lat pozostaje żywność. I absolutnie nie mogę powiedzieć niczego głupiego i niesprawdzonego. Dlaczego? Nie jestem dietetykiem, ale polonistką. Gdybym popełniała błędy, ludzie szybko by mnie zjedli. Więc zanim coś powiem, muszę 300 razy to sprawdzić. Program idzie sześć razy w tygodniu na bieżąco, następnie jest pokazywany po raz drugi w powtórkach, a potem jeszcze puszczany po raz kolejny dziesiątki razy. To nie jest tak, że coś raz chlapnę i po sprawie — wszyscy zapomną. Mój błąd byłby wielokrotnie powielany. Więc muszę, zanim cokolwiek nagram, mieć 100 procent pewności, że nie mijam się z prawdą. Weryfikuję również informacje z tym, co mówi Instytut Żywności i Żywienia. Jeśli są badania dotyczące picia kawy (a ostatnio kawa ma bardzo dobrą prasę; Światowa Organizacja Zdrowia wpisała kawę na listę produktów, które poprawiają krążenie — red.), to na stronach Instytutu takie informacje znajdziemy. Sporo osób ma teraz wątpliwości, czy pić mleko, bo wiele takich samozwańczych dietetyczek mleko bardzo odradza. Oczywiście, jeśli ktoś mleka nie lubi, to pić go nie musi. Ale prawdziwi eksperci przypominają, że na jego bazie zrobionych jest wiele wspaniałych rzeczy. Na przykład jogurt — to naprawdę jeden z najlepszych produktów świata. Dietetycznie — cudowny! Bogaty w wapń, w białko i w witaminę D, która nam, Polakom, jest bardzo potrzebna. I jeszcze na dodatek te bakterie probiotyczne! Mało kto wie, że kefir czy maślanka zawierają
tylko 1,5 proc. tłuszczu. A teraz na topie jest mleko kokosowe. Mleko, które ma 20 proc. tłuszczu! Na cholerę Polakom mleko kokosowe? Obce nam, drogie i do tego z taką zawartością tłuszczów nasyconych, która dla nas, Polaków, jest zła, bo jemy dużo wieprzowiny. Trzeba sobie co rusz odpowiadać na pytanie, czy te produkty są nam faktycznie potrzebne i czy te wszystkie mody żywieniowe mają sens. Według mnie, nie.
— Czyli najlepsze są stare receptury sprzed 50 lat?
— Jedzmy tak, jak jedli nasi dziadowie! Jedzmy jak najprościej, bo proste jedzenie to jest nieprzetworzone jedzenie. Jeśli ktoś je kaszę z warzywami i odrobiną chudego mięsa czy z kawałkiem ryby, to jest to dobre, proste jedzenie. Ogórki kiszone też są wspaniałe. Jajka — bardzo na tak. W jajku, poza błonnikiem i wystarczającą ilością witaminy C, jest wszystko — wszystkie potrzebne nam składniki. Niesamowity produkt! Kolejny niezbędnik to jakiś fermentowany produkt mleczny — kefir, jogurt, maślanka. Do tego dużo kolorowych warzyw, jakaś ryba i produkty pełnoziarniste — kasza, płatki owsiane, brązowy makaron czy ryż albo chleb razowy. I to w zupełności nam wystarczy, by być zdrowym i czuć się dobrze. Proste, normalne i w zasadzie tanie jedzenie. Z tego, co wymieniłam, najdroższe są ryby, bo warto jeść przede wszystkim te morskie, ale nie musimy przecież w kółko jeść kosztownego łososia, możemy jeść tańsze śledzie czy makrelę.
— Tropi pani te najciekawsze tricki marketingowe. Jakie jest największe oszustwo?
— No właśnie te wlewy witaminowe to jedna wielka bujda. Proszę zwrócić uwagę, że ostatnio bardzo popularne są też diety medyczne. A taką jest dieta bezglutenowa, zalecana ludziom chorym na celiakię. Tak naprawdę ta dieta niezbędna jest tylko jednemu procentowi społeczeństwa, który nie toleruje glutenu. Oni muszą stosować tę dietę, bo dla nich jest to kwestia życia i śmierci. Natomiast z jakiego powodu dieta rozprzestrzeniła się na całe społeczeństwo? Tylko z powodu głupiej mody. Jeśli wejdziemy do dyskontu i weźmiemy w rękę pierwszy produkt bezglutenowy, to zauważymy, że ma on kilkadziesiąt składników w składzie i są to składniki typowo chemiczne. Jeśli z bułki zabierze się gluten, który odpowiada za jej miękkość i puszystość (gluten jest też nośnikiem smaku), to trzeba w to miejsce włożyć coś, co nam tę bułkę bezglutenowo zmiękczy. Wtedy wkłada się chemię. Jaką? Oczywiście najtańszą. Bułka bezglutenowa potrafi mieć dodany cukier, a nawet tłuszcz, a nie powinna mieć tego cukru i tłuszczu wcale. Warto czytać etykiety również „niby zdrowych” produktów bezglutenowych i nie dać się takiej głupiej modzie, że „Ooo, słyszałem, że ten olej kokosowy jest taki fantastyczny”. Fantastyczny to on może być, ale w naszym klimacie i przy naszym stylu odżywiania — głównie do smarowania dłoni i stóp. My, Polacy, przede wszystkim umieramy na choroby układu krążenia — to właśnie nasycone kwasy tłuszczowe obecne w wieprzowinie, a także w kokosie od wewnątrz nas zabijają.
— Czyli zamiast oleju kokosowego możemy polecić swojski olej lniany?
— Lniany na zimno, rzepakowy do smażenia. I w zasadzie to wszystko. Jeśli ktoś lubi oliwę z oliwek, to proszę bardzo, natomiast nie jest ona nam niezbędna. Nie musimy wydawać 80 zł na superdrogą oliwę z oliwek. Olej rzepakowy powinien zdrowotnie załatwić sprawę. A jest nasz, polski, ma dziesięć razy więcej kwasów omega-3, można na nim długo smażyć, jest tani.
— Ruszyła pani z nowym programem „Co nas truje”. Analizuje pani jadłospisy Polaków. Jakie było największe zaskoczenie tego programu?
— Ciągle mnie coś zaskakuje. Miałam ostatnio program o fastfoodzie, a w nim 21-letnią bohaterkę. 21 lat w tym roku kończy nasz najstarszy syn, więc mam porównanie. Dziewczyna waży 143 kg i je wyłącznie mrożoną pizzę z dyskontu. Albo zapiekankę. Nie gotuje nic. I wszyscy skomentowali to w taki sposób: „Kaśka, ale ty chyba na nią nakrzyczałaś, że ona tak źle je?” Ja miałam na nią nakrzyczeć?! Ja miałam przed sobą biedne dziecko, o które nikt nie zadbał. Nikt nie pokazał, jak wygląda marchewka i pietruszka, nikt nie ugotował zupki i nikt nie pokazał, jak tę zupkę ugotować. Ja miałam na nią krzyczeć? Przecież to nie jej wina! Na drugim biegunie mam mojego syna — ma teraz 21 lat, pakuje i nabiera masy. Je bardzo dużo kurczaka zagrodowego, kaszy, płatków owsianych, warzyw, twarogu. Jednym słowem, odżywia się perfekcyjnie. Unika tłuszczu, nie zajada się czerwonym mięsem, bo wie, że jest niezdrowe. I to jest właśnie edukacja. Edukacja, która zaczyna się przy domowym stole. Szkoła powinna pełnić rolę tylko dodatkowej pomocy. Jeśli rodzice źle się odżywiają, jeśli palą, jeśli piją dużo napojów energetycznych i nie gotują, zadowalając się gotowymi produktami, to wychowują podobnych do siebie kulinarnych analfabetów. Poza tym w szkole powinny się odbywać zajęcia z zakupów spożywczych. W ramach lekcji biologii. Byłoby to tylko z korzyścią dla młodych ludzi.
— A panią kiedy temat odżywiania zainteresował tak na dobre?
— Mam to szczęście, że ze swojej pasji uczyniłam zawód. W domu zawsze dużo się gotowało. Mój tata uwielbiał dobrze zjeść, ale i dobrze ugotować — piekł mięsa, gotował zupy. Był naszym domowym masarzem. W bloku z wielkiej płyty, na 15. piętrze na warszawskiej Woli — drugiej najgorszej dzielnicy w Warszawie — działy się kulinarne cuda... Kiełbaski, salcesony, kaszanki, szynki. Rodzice mieli też działkę pracowniczą. Od zawsze wiedziałam, jak wygląda pomidor prosto z krzaczka. Były robione wszelkie możliwe przetwory domowe — z porzeczek, z truskawek. Choć nienawidziłam wtedy tej działki strasznie, bo przecież trzeba było przyjeżdżać i pielić, a to nie jest ulubione zajęcie nastolatka, to potem oczywiście bardzo ją doceniłam. Doświadczenie świeżej, wyciągniętej prosto z ziemi marchewki i tego, jak ona smakuje, to było coś niesamowitego. Zaczęłam gotować, mając jedenaście-dwanaście lat. Była to pasja i edukacja moich rodziców.
— Teraz dzieci w jakiś sposób zostały odcięte od prawdziwego świata. Mało kto ma działkę, ze wsi zniknęły małe gospodarstwa. Ciężko spotkać na spacerze swobodnie pasącą się krowę. Dzieci mają wrażenie, że wszystko bierze się ze sklepu.
— Na dodatek wszystko w plastiku. „Sklepowość” ma swoje złe, ale i dobre strony. O złych wszyscy wiedzą. Te dobre są takie, że dzieci teraz mają dużo większy wybór niż ja w latach 80., gdy niczego na rynku nie było. Teraz mogą zobaczyć białe, zielone, fioletowe szparagi. Albo kalafiory w najróżniejszych odcieniach tęczy. Dzieci mogą się tego wszystkiego uczyć już na zakupach. Ważne jest tylko to, żeby miały możliwość wyboru, smakowania. Nie wyrzucajmy dzieci z kuchni!
— Niedawno pisałam artykuł o warsztatach kulinarnych, które odbyły się w jednej z olsztyńskich podstawówek. Największym zaskoczeniem było dla nauczycieli to, że ośmiolatkowie nie potrafią operować nożem. Niektóre z nich podczas warsztatów miały kontakt z tym narzędziem pierwszy raz w życiu.
— I zawsze jest jeszcze tekst „Zostaw, bo się skaleczysz” albo „Wyjdź z kuchni, bo się pobrudzisz”. Ale dziecko ma się pobrudzić. Nawet jak jest sześciomiesięczne i ledwo siedzi w tym foteliku, to zabierzmy je do kuchni podczas przyrządzania posiłków — niech obserwuje, niech dostanie coś do ręki, niech posmakuje, pogryzie, albo i rozbabrze. To też jest nauka.
— Kolejny tekst należący do rodzicielskich klasyków to „Nie baw się jedzeniem!”.
— To duży błąd. Zabawa to przyjemność i jedzenie też powinno taką przyjemnością być. Trzeba je dobrze poznać, zbadać. Edukacja powinna zaczynać się w bardzo wczesnych latach, gdy wszystko jest jeszcze zabawą. Mój najmłodszy syn, pięcioletni Franek, potrafi rozróżnić wszystkie rodzaje warzyw, wszystko kroi, teraz na Wielkanoc z niewielką pomocą potrafił zrobić sałatkę warzywną. Jest zaprawiony w bojach, bo non stop siedzi w kuchni i cały czas pyta „Cio pomóć?”. A jest w czym pomagać, bo u nas się ciągle gotuje.
— Ja też mam pięcioletniego syna, ale, niestety, dość późno zaczęłam go zabierać do kuchni. Poza tym wciąż bałam się zadławienia. Efekt jest taki, że teraz nie chce tknąć żadnych warzyw, jeśli nie są ugotowane. Ciężko go też przekonać do czegoś nowego.
— Ostatnie badania pokazują, że bardzo dużo zależy od tego, jak mama je w ciąży. Jeśli kobieta jest otwarta na wszystko, wciąż sięga po nowości i dużo w tej kuchni siedzi, to są duże szanse, że jej dziecko też będzie takie. Wielu niejadków bierze się z tego, że mama je naprzemiennie tylko kilka potraw. To bardzo ciekawe, bo takich badań do tej pory nie było. Musiałaby się pani zastanowić, jak pani jadała w ciąży. Natomiast... czasu nie cofniemy. Teraz trzeba go wpuszczać jak najwięcej do kuchni, żeby go nią zainteresować. Jeśli sam coś przyrządzi, to potem będzie chciał to zjeść. I jak najwięcej zachęcać i proponować. W końcu powinno zaskoczyć.
Agnieszka Porowska



— Różni specjaliści, lepszej i gorszej maści, robią nam sieczkę z mózgu. Mamy całą masę różnych blogów, które może prowadzić każdy i każdy może napisać, co chce. Znane żony znanych mężów masowo lansują swoje wizje diety. Bez laktozy, bez cukru, bez tłuszczu. Za nami ogromny szał na dietę bezglutenową, restrykcyjną dietę opartą tylko na warzywach, teraz nastała moda na wlewy witaminowe. Kroplówka z pseudowitamin, która może kosztować nawet 400 zł. Szaleństwo. Gdy spotykam się z telewidzami i czytelnikami moich książek, to wydają się dość skonsternowani. Pytają, czy rzeczywiście ta dieta bezglutenowa jest lepsza. Czy trzeba pić mleko, czy lepiej go unikać? Czy olej kokosowy to jest absolutny zdrowotny hit, który powinniśmy spożywać wiadrami? Ja staję w kontrze w stosunku do tych wszystkich mód żywieniowych, głównie dlatego, że wiedzę, czerpię od specjalistów — głównie profesorów, sprawdzam, co mówi na te tematy WHO, prasa naukowa. Najczęściej więc jestem głucha na nowinki speców od marketingu. Stałam się trochę taką żywieniową ciotką-klotką.
— No tak, programy o zdrowym żywieniu prowadzi pani już od dawna, ale pani również nie jest dyplomowanym żywieniowcem.
— Od 20 lat pracuję jako dziennikarka. W sferze moich głównych zainteresowań od lat pozostaje żywność. I absolutnie nie mogę powiedzieć niczego głupiego i niesprawdzonego. Dlaczego? Nie jestem dietetykiem, ale polonistką. Gdybym popełniała błędy, ludzie szybko by mnie zjedli. Więc zanim coś powiem, muszę 300 razy to sprawdzić. Program idzie sześć razy w tygodniu na bieżąco, następnie jest pokazywany po raz drugi w powtórkach, a potem jeszcze puszczany po raz kolejny dziesiątki razy. To nie jest tak, że coś raz chlapnę i po sprawie — wszyscy zapomną. Mój błąd byłby wielokrotnie powielany. Więc muszę, zanim cokolwiek nagram, mieć 100 procent pewności, że nie mijam się z prawdą. Weryfikuję również informacje z tym, co mówi Instytut Żywności i Żywienia. Jeśli są badania dotyczące picia kawy (a ostatnio kawa ma bardzo dobrą prasę; Światowa Organizacja Zdrowia wpisała kawę na listę produktów, które poprawiają krążenie — red.), to na stronach Instytutu takie informacje znajdziemy. Sporo osób ma teraz wątpliwości, czy pić mleko, bo wiele takich samozwańczych dietetyczek mleko bardzo odradza. Oczywiście, jeśli ktoś mleka nie lubi, to pić go nie musi. Ale prawdziwi eksperci przypominają, że na jego bazie zrobionych jest wiele wspaniałych rzeczy. Na przykład jogurt — to naprawdę jeden z najlepszych produktów świata. Dietetycznie — cudowny! Bogaty w wapń, w białko i w witaminę D, która nam, Polakom, jest bardzo potrzebna. I jeszcze na dodatek te bakterie probiotyczne! Mało kto wie, że kefir czy maślanka zawierają
tylko 1,5 proc. tłuszczu. A teraz na topie jest mleko kokosowe. Mleko, które ma 20 proc. tłuszczu! Na cholerę Polakom mleko kokosowe? Obce nam, drogie i do tego z taką zawartością tłuszczów nasyconych, która dla nas, Polaków, jest zła, bo jemy dużo wieprzowiny. Trzeba sobie co rusz odpowiadać na pytanie, czy te produkty są nam faktycznie potrzebne i czy te wszystkie mody żywieniowe mają sens. Według mnie, nie.
— Czyli najlepsze są stare receptury sprzed 50 lat?
— Jedzmy tak, jak jedli nasi dziadowie! Jedzmy jak najprościej, bo proste jedzenie to jest nieprzetworzone jedzenie. Jeśli ktoś je kaszę z warzywami i odrobiną chudego mięsa czy z kawałkiem ryby, to jest to dobre, proste jedzenie. Ogórki kiszone też są wspaniałe. Jajka — bardzo na tak. W jajku, poza błonnikiem i wystarczającą ilością witaminy C, jest wszystko — wszystkie potrzebne nam składniki. Niesamowity produkt! Kolejny niezbędnik to jakiś fermentowany produkt mleczny — kefir, jogurt, maślanka. Do tego dużo kolorowych warzyw, jakaś ryba i produkty pełnoziarniste — kasza, płatki owsiane, brązowy makaron czy ryż albo chleb razowy. I to w zupełności nam wystarczy, by być zdrowym i czuć się dobrze. Proste, normalne i w zasadzie tanie jedzenie. Z tego, co wymieniłam, najdroższe są ryby, bo warto jeść przede wszystkim te morskie, ale nie musimy przecież w kółko jeść kosztownego łososia, możemy jeść tańsze śledzie czy makrelę.
— Tropi pani te najciekawsze tricki marketingowe. Jakie jest największe oszustwo?
— No właśnie te wlewy witaminowe to jedna wielka bujda. Proszę zwrócić uwagę, że ostatnio bardzo popularne są też diety medyczne. A taką jest dieta bezglutenowa, zalecana ludziom chorym na celiakię. Tak naprawdę ta dieta niezbędna jest tylko jednemu procentowi społeczeństwa, który nie toleruje glutenu. Oni muszą stosować tę dietę, bo dla nich jest to kwestia życia i śmierci. Natomiast z jakiego powodu dieta rozprzestrzeniła się na całe społeczeństwo? Tylko z powodu głupiej mody. Jeśli wejdziemy do dyskontu i weźmiemy w rękę pierwszy produkt bezglutenowy, to zauważymy, że ma on kilkadziesiąt składników w składzie i są to składniki typowo chemiczne. Jeśli z bułki zabierze się gluten, który odpowiada za jej miękkość i puszystość (gluten jest też nośnikiem smaku), to trzeba w to miejsce włożyć coś, co nam tę bułkę bezglutenowo zmiękczy. Wtedy wkłada się chemię. Jaką? Oczywiście najtańszą. Bułka bezglutenowa potrafi mieć dodany cukier, a nawet tłuszcz, a nie powinna mieć tego cukru i tłuszczu wcale. Warto czytać etykiety również „niby zdrowych” produktów bezglutenowych i nie dać się takiej głupiej modzie, że „Ooo, słyszałem, że ten olej kokosowy jest taki fantastyczny”. Fantastyczny to on może być, ale w naszym klimacie i przy naszym stylu odżywiania — głównie do smarowania dłoni i stóp. My, Polacy, przede wszystkim umieramy na choroby układu krążenia — to właśnie nasycone kwasy tłuszczowe obecne w wieprzowinie, a także w kokosie od wewnątrz nas zabijają.
— Czyli zamiast oleju kokosowego możemy polecić swojski olej lniany?
— Lniany na zimno, rzepakowy do smażenia. I w zasadzie to wszystko. Jeśli ktoś lubi oliwę z oliwek, to proszę bardzo, natomiast nie jest ona nam niezbędna. Nie musimy wydawać 80 zł na superdrogą oliwę z oliwek. Olej rzepakowy powinien zdrowotnie załatwić sprawę. A jest nasz, polski, ma dziesięć razy więcej kwasów omega-3, można na nim długo smażyć, jest tani.
— Ruszyła pani z nowym programem „Co nas truje”. Analizuje pani jadłospisy Polaków. Jakie było największe zaskoczenie tego programu?
— Ciągle mnie coś zaskakuje. Miałam ostatnio program o fastfoodzie, a w nim 21-letnią bohaterkę. 21 lat w tym roku kończy nasz najstarszy syn, więc mam porównanie. Dziewczyna waży 143 kg i je wyłącznie mrożoną pizzę z dyskontu. Albo zapiekankę. Nie gotuje nic. I wszyscy skomentowali to w taki sposób: „Kaśka, ale ty chyba na nią nakrzyczałaś, że ona tak źle je?” Ja miałam na nią nakrzyczeć?! Ja miałam przed sobą biedne dziecko, o które nikt nie zadbał. Nikt nie pokazał, jak wygląda marchewka i pietruszka, nikt nie ugotował zupki i nikt nie pokazał, jak tę zupkę ugotować. Ja miałam na nią krzyczeć? Przecież to nie jej wina! Na drugim biegunie mam mojego syna — ma teraz 21 lat, pakuje i nabiera masy. Je bardzo dużo kurczaka zagrodowego, kaszy, płatków owsianych, warzyw, twarogu. Jednym słowem, odżywia się perfekcyjnie. Unika tłuszczu, nie zajada się czerwonym mięsem, bo wie, że jest niezdrowe. I to jest właśnie edukacja. Edukacja, która zaczyna się przy domowym stole. Szkoła powinna pełnić rolę tylko dodatkowej pomocy. Jeśli rodzice źle się odżywiają, jeśli palą, jeśli piją dużo napojów energetycznych i nie gotują, zadowalając się gotowymi produktami, to wychowują podobnych do siebie kulinarnych analfabetów. Poza tym w szkole powinny się odbywać zajęcia z zakupów spożywczych. W ramach lekcji biologii. Byłoby to tylko z korzyścią dla młodych ludzi.
— A panią kiedy temat odżywiania zainteresował tak na dobre?
— Mam to szczęście, że ze swojej pasji uczyniłam zawód. W domu zawsze dużo się gotowało. Mój tata uwielbiał dobrze zjeść, ale i dobrze ugotować — piekł mięsa, gotował zupy. Był naszym domowym masarzem. W bloku z wielkiej płyty, na 15. piętrze na warszawskiej Woli — drugiej najgorszej dzielnicy w Warszawie — działy się kulinarne cuda... Kiełbaski, salcesony, kaszanki, szynki. Rodzice mieli też działkę pracowniczą. Od zawsze wiedziałam, jak wygląda pomidor prosto z krzaczka. Były robione wszelkie możliwe przetwory domowe — z porzeczek, z truskawek. Choć nienawidziłam wtedy tej działki strasznie, bo przecież trzeba było przyjeżdżać i pielić, a to nie jest ulubione zajęcie nastolatka, to potem oczywiście bardzo ją doceniłam. Doświadczenie świeżej, wyciągniętej prosto z ziemi marchewki i tego, jak ona smakuje, to było coś niesamowitego. Zaczęłam gotować, mając jedenaście-dwanaście lat. Była to pasja i edukacja moich rodziców.
— Teraz dzieci w jakiś sposób zostały odcięte od prawdziwego świata. Mało kto ma działkę, ze wsi zniknęły małe gospodarstwa. Ciężko spotkać na spacerze swobodnie pasącą się krowę. Dzieci mają wrażenie, że wszystko bierze się ze sklepu.
— Na dodatek wszystko w plastiku. „Sklepowość” ma swoje złe, ale i dobre strony. O złych wszyscy wiedzą. Te dobre są takie, że dzieci teraz mają dużo większy wybór niż ja w latach 80., gdy niczego na rynku nie było. Teraz mogą zobaczyć białe, zielone, fioletowe szparagi. Albo kalafiory w najróżniejszych odcieniach tęczy. Dzieci mogą się tego wszystkiego uczyć już na zakupach. Ważne jest tylko to, żeby miały możliwość wyboru, smakowania. Nie wyrzucajmy dzieci z kuchni!
— Niedawno pisałam artykuł o warsztatach kulinarnych, które odbyły się w jednej z olsztyńskich podstawówek. Największym zaskoczeniem było dla nauczycieli to, że ośmiolatkowie nie potrafią operować nożem. Niektóre z nich podczas warsztatów miały kontakt z tym narzędziem pierwszy raz w życiu.
— I zawsze jest jeszcze tekst „Zostaw, bo się skaleczysz” albo „Wyjdź z kuchni, bo się pobrudzisz”. Ale dziecko ma się pobrudzić. Nawet jak jest sześciomiesięczne i ledwo siedzi w tym foteliku, to zabierzmy je do kuchni podczas przyrządzania posiłków — niech obserwuje, niech dostanie coś do ręki, niech posmakuje, pogryzie, albo i rozbabrze. To też jest nauka.
— Kolejny tekst należący do rodzicielskich klasyków to „Nie baw się jedzeniem!”.
— To duży błąd. Zabawa to przyjemność i jedzenie też powinno taką przyjemnością być. Trzeba je dobrze poznać, zbadać. Edukacja powinna zaczynać się w bardzo wczesnych latach, gdy wszystko jest jeszcze zabawą. Mój najmłodszy syn, pięcioletni Franek, potrafi rozróżnić wszystkie rodzaje warzyw, wszystko kroi, teraz na Wielkanoc z niewielką pomocą potrafił zrobić sałatkę warzywną. Jest zaprawiony w bojach, bo non stop siedzi w kuchni i cały czas pyta „Cio pomóć?”. A jest w czym pomagać, bo u nas się ciągle gotuje.
— Ja też mam pięcioletniego syna, ale, niestety, dość późno zaczęłam go zabierać do kuchni. Poza tym wciąż bałam się zadławienia. Efekt jest taki, że teraz nie chce tknąć żadnych warzyw, jeśli nie są ugotowane. Ciężko go też przekonać do czegoś nowego.
— Ostatnie badania pokazują, że bardzo dużo zależy od tego, jak mama je w ciąży. Jeśli kobieta jest otwarta na wszystko, wciąż sięga po nowości i dużo w tej kuchni siedzi, to są duże szanse, że jej dziecko też będzie takie. Wielu niejadków bierze się z tego, że mama je naprzemiennie tylko kilka potraw. To bardzo ciekawe, bo takich badań do tej pory nie było. Musiałaby się pani zastanowić, jak pani jadała w ciąży. Natomiast... czasu nie cofniemy. Teraz trzeba go wpuszczać jak najwięcej do kuchni, żeby go nią zainteresować. Jeśli sam coś przyrządzi, to potem będzie chciał to zjeść. I jak najwięcej zachęcać i proponować. W końcu powinno zaskoczyć.
Agnieszka Porowska
Przyjdź i zobacz Kasię Bosacką na żywo! 7 czerwca w Olsztynie podczas II Warmińsko-Mazurskiego Kongresu Przyszłości. Szczegóły - www.kongresprzyszlosci.pl



Komentarze (2)
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
gosc #2491053 | 83.6.*.* 25 kwi 2018 10:51
Te badania na temat kobiet w ciąży są bardzo ciekawe. Ja sama jestem raczej niejadkiem i boję się nowego, ale nie chciałabym żeby moje dziecko takie było, więc może warto się otworzyć na nowe smaki :)
!
odpowiedz na ten komentarz
xxxx #2487810 | 79.184.*.* 20 kwi 2018 08:55
Bosacka gruba jesteś, nie jedz słodyczy na noc !!!!
Ocena komentarza: poniżej poziomu (-5) !
odpowiedz na ten komentarz