A tak w ogóle to biegamy ze względu na... zombi

2018-06-18 15:46:21 (ost. akt: 2018-06-18 15:50:18)
biegające małżeństwo Bieg Rzeźnika 2018

biegające małżeństwo Bieg Rzeźnika 2018

Autor zdjęcia: archium prywatne

Podziel się:

Ela i Jarek Cieśla z Olsztynka właśnie wrócili z Biegu Rzeźnika, który w Dzień Dziecka odbył się w Bieszczadach. Wąskie i strome górskie ścieżki, ogromny upał. Czy do czegoś takiego można się w ogóle przygotować? Z Biegającym Małżeństwem rozmawia Agnieszka Porowska

— Górski Bieg Rzeźnika to prawdziwe wyzwanie. Dlaczego nie chcieliście pozostać na nizinach?
Jarek: — Jak już zaczęliśmy tak na poważnie biegać i biegaliśmy od około 2 lat, zaczęły do nas docierać informacje o różnych dłuższych biegach. Wtedy mieliśmy już za sobą maratony, kilka półmaratonów i czuliśmy się dosyć pewnie. I wtedy Ela pomyślała, że fajnie by było pobiec w jakimś biegu w górach. Nasz wybór padł na Rzeźniczka, czyli takiego małego Rzeźnika. Ale potem tak sobie pomyśleliśmy: wybierać się aż w Bieszczady, żeby przebiec tylko 27 km? Trochę słabo... Kolega, który biegł w Rzeźniku, zachęcił nas do tego prawdziwego dystansu, czyli 80 km. Powiedział, że jego zdaniem jesteśmy już na tyle mocni, że na pewno damy radę. No to co? No to lecimy! I polecieliśmy. Pierwszy raz trzy lata temu.

— Co takiego oryginalnego jest w tym biegu?
Jarek:
— Biegnie się parami. Są pary męskie, żeńskie i mieszane. Z żoną trenowaliśmy już od dawna, lubimy razem biegać i stwierdziliśmy, że to coś dla nas.

— A jak na nizinach, ewentualnie na naszych pagórkach, przygotować się do biegu w górach?
Jarek:
— Na pewno łatwiej mają ludzie, którzy na co dzień tam mieszkają i biegają. Ale przecież to nie jest bieg dla samych górali! Przyjeżdżają tam ludzie z całej Polski. Ale czasem są dość nieświadomi tego, co ich czeka. Przyjeżdżają w koszulkach różnych znanych w Polsce maratonów i wydaje im się, że jak zrobili długie dystanse po pagórach u nas, to tam też będzie dobrze.
Zaczyna się pierwszy podbieg — a nawet to nie jest podbieg, tylko podejście — i amatorzy nie potrafią takich dwu- czy trzykilometrowych podejść podbiec, więc raczej idą, niż biegną. A potem stają zdyszani po tym pierwszym wyzwaniu i mówią: „Kurcze, to o to w tym chodzi!”.
My od początku poważnie do tego podchodziliśmy. Oglądaliśmy filmiki na YouTube, czytaliśmy opinie różnych doświadczonych ultrasów o tym, jak przygotować się do takiego biegu. I znaleźliśmy radę: trzeba znaleźć w okolicy jakąś górę i po prostu po niej wbiegać i zbiegać. I my tak zrobiliśmy: najpierw biegliśmy sobie kilka kilometrów, a potem znajdowaliśmy górę i „dziabaliśmy” pod nią, ile wlezie, jak te chomiki: góra-dół, góra-dół.

Ela: — W górach trzeba się nauczyć zbiegać szybko. Jeśli zbiegamy szybko, to nie hamujemy, a jak nie hamujemy, to nie przeciążamy mięśni czworogłowych. Jeśli mięśnie czworogłowe bolą nas już na pięćdziesiątym kilometrze, to jak przebrnąć jeszcze 30 kilometrów? Dlatego najważniejszą nauką w górach jest nauka szybkiego zbiegania.

— Wielu nie kończy biegu?
Jarek:
— W tym roku mnóstwo par zeszło z trasy. Tegoroczny bieg to była istna masakra z powodu upału, bo mięśnie w upale bardziej się męczą. Wiele par zeszło z trasy, a inne przybiegły poza 16-godzinnym limitem czasu.

— W Bieszczadach Rzeźnik to nie jedyny tego typu bieg?
Jarek:
— Bieg Rzeźnika to cały festiwal: jest wspomniany 27-kilometrowy Rzeźniczek, jest 80-kilometrowy Rzeźnik, a nawet 140-kilometrowy ultraRzeźnik. Są też krótsze trasy, jak 10 kilometrów dla początkujących. My, mając na uwadze nasze lata doświadczenia, od razu zaczęliśmy od Rzeźnika.
Trzy lata temu po pierwszym starcie nasze mięśnie czworogłowe i łydki bolały nas tak, że nie mogliśmy przez tydzień normalnie schodzić po schodach. Potem już było tylko lepiej, wiedzieliśmy, na co zwracać uwagę. Wymyśliliśmy hasło: „Ćwicz to, co cię boli” i zaczęliśmy ćwiczyć na schodkach. Znaleźliśmy takie schodki w Olsztynku, gdzie mieszkamy. Nie są duże, ale są pod sporym kątem i na nich ćwiczyliśmy skoki obunóż i różne skipy. Dalej 15 kilometrów biegania, a potem, żeby się dobić, jeszcze te schodki. Bardzo nam to w kolejnych Rzeźnikach pomogło.

— Ten pierwszy bieg był najtrudniejszy?
Jarek:
— Najtrudniejszy był ten teraz, ale byliśmy do niego naprawdę przygotowani — i fizycznie, i mentalnie. Upał naprawdę dawał w kość, a trasa była dużo trudniejsza niż w poprzednich edycjach. W ubiegłym roku była delikatniejsza końcówka, w tym roku prawie pionowa ściana przez ponad kilometr. Zajęliśmy w Rzeźniku najlepsze miejsce spośród wszystkich naszych startów — w naszej kategorii zajęliśmy 19. miejsce, w klasyfikacji open 91. miejsce na 680 par. To dla nas duży sukces. Zrobiliśmy gorszy czas o 10 minut niż rok temu, ale tylko dlatego, że się pogubiliśmy i straciliśmy pół godziny. Gdyby nie to, zrobilibyśmy jeszcze lepszy czas, chociaż rok temu były łatwiejsze warunki, końcówka była przyjemniejsza, no i było chłodniej.

Ela: — To, że się biegnie parami, jest najtrudniejsze w tym biegu. W punktach pomiarowych nie możemy być od siebie oddaleni o więcej niż 100 metrów. Ale z drugiej strony wsparcie i motywacja, które sobie nawzajem dawaliśmy, jest nie do przecenienia. Pogubiliśmy się, ale wszystko dobrze się skończyło, nie byliśmy na siebie źli, ale kilka kłótni między partnerami po drodze widzieliśmy. Przez te pogubienie nie spadło nam morale ani motywacja, wiedzieliśmy, że damy radę to nadrobić. Cały czas przychodziły sms-y od znajomych o treści: „Kurczę, idziecie jak burza”. To było uskrzydlające. Ważne jest na trasie, żeby jeść, choć czasami się nie chce. Gdy nie jemy, przychodzi nagły spadek energii, w sekundę słabniemy i jest po biegu. Wzajemnie pilnowaliśmy się, żeby jeść i pić. I pokonaliśmy trasę w 13 godzin i 21 minut.

— To spory zapas...
Jarek:
— Bo my tam nie pojechaliśmy po to, żeby przejść się na spacerek, a na porządną walkę z górami i żywiołami.
Ela: — Sukces zawdzięczamy dobrze wyćwiczonym zbiegom. Po dwóch potężnych zbiegach wszystko tak strasznie boli, że już nawet schodzić jest trudno. Jest nawet kilka specjalnych technik zbiegów. Gdy zbiegaliśmy po takim stoku narciarskim, to większość ostro tam hamowała, a my szusowaliśmy w dół tzw. janosikiem. Mijaliśmy ich jak narciarze tyczki w slalomie alpejskim.

— A jak to wyglądało technicznie?
Ela:
— Zaczęliśmy bieg o trzeciej w nocy, więc każdy musiał mieć latarkę czołową. Pierwsze 9 kilometrów było dość proste, a potem wbiega się w las. Od razu jest też jakaś rzeczka i rozlewisko. Niektórzy szukali kładek, my biegliśmy po prostu przed siebie, zyskując czas. Kamienie, korzenie, krzaki, koleiny z wodą, pokrzywy. To normalka. Na początku jest bardzo dużo ludzi, więc trzeba uważać na siebie wzajemnie. Trzeba uważnie stawiać stopy, bo naprawdę łatwo się przewrócić.
Jarek: — W tym roku nie było za dużo błota, to było dobre. Cóż, ten upał wypalił wszystko. Problem sprawiają wąskie ścieżki, a w zasadzie częsty ich brak. To nie jest tak jak u nas, że się idzie po leśnej ścieżce i miejsca jest tyle, że można z kimś iść pod ramię. Tu, pomiędzy krzakami, mamy trasy szerokości jednego buta. Szybko biegniemy, a tu nagle ścieżka ostro zakręca. Trzeba bardzo uważać, żeby z niej nie wypaść. Ja raz w taki sposób się przewróciłem. Jakieś chaszcze, dziwaczne podłoże, po którym jakby czołg przejechał.
Miejscy maratończycy bywają zaskoczeni, czasem oburzeni, że to nie są prawdziwe trasy, tylko prowizorki. Ale przecież to jest Rzeźnik — nikt tam nie wyrówna podłoża, nie zaleje wszystkiego asfaltem. Natura i przyroda w czystej postaci. Tak ma być — najtwardsi przetrwają. W związku z tym, że jest bardzo wąsko, trzeba uważać na innych biegaczy. A oni też są zmęczeni i nie uważają — czasem machają tymi kijami na oślep (bo na pewnym etapie można mieć kije). Ale generalnie ultrasi są w porządku, nie blokują się celowo.

— Dużo w Polsce jest biegów dla par?
Jarek:
— Na naszym blogu biegajacemalzenstwo.pl zamieściliśmy nawet taką rozpiskę biegów parami. Trochę ich jest. To są biegi, w których startuje się na przykład jako sztafeta albo biegnie się w jednym biegu każdy sobie, a potem zlicza się czas. W mistrzostwach Polski małżeństw w półmaratonie zajęliśmy kiedyś 4. miejsce. A, i jeszcze w miejscowości Truskaw koło Warszawy jest Bieg Truskawki. Tam biegnie się cały czas razem. To taki bieg w formie zabawy.

— Po co biegać ultramaratony? Wielu powie: przecież to niezdrowe!
Jarek:
— Życie w ogóle jest niezdrowe i grozi śmiercią (śmiech). Wyczynowy sport jest niezdrowy. Dlatego staramy się dbać o siebie. Dbamy o regenerację, o roztrenowanie, robimy kąpiele solankowe. Regularnie się rozciągamy, robimy masaże, tzw. rolowania. Mamy swojego fizjoterapeutę, którego regularnie odwiedzamy. Co pół roku, do czego zachęcamy wszystkich, robimy kompleksowe badania, również wydolnościowe. Bierzemy minerały, mamy zbilansowaną dietę, przyjmujemy elektrolity. Można wymieniać i wymieniać... A biegamy, bo to po prostu lubimy, bo chcemy. Mamy pełną świadomość tego, że w naszym organizmie mogą nastąpić pewne zmiany negatywne i temu przeciwdziałamy.

Ela: — Po co ja biegam ultra? Jak już biegnę po tych górach, widzę te piękne widoki, jestem już na 50 kilometrze, jestem już bardzo zmęczona i spojrzę na ukochaną osobę, która zdecydowała się biec ze mną, to jestem szczęśliwa, całe zmęczenie przechodzi. Jesteśmy we dwójkę, a poza tym mamy w okół siebie dopingujących nas przyjaciół. I to jest piękne.
Jarek: — A tak w ogóle to biegamy ze względu na zombi.

— Na zombi? Już kiedyś was goniły?
Jarek:
— Jeszcze nie, ale jak w końcu przyjdą, to my damy radę uciec, a inni raczej nie (śmiech). To jest zawsze najlepsza odpowiedź, gdy ktoś napastliwie nas atakuje i ostentacyjnie kręci nosem na nasze bieganie. Mówimy mu wtedy: „Ciebie zjedzą, nas nie” (śmiech).

— Jesteście biegającym małżeństwem i macie swój blog. A jak to się zaczęło? Poznaliście się na jakimś biegu?
Jarek:
— Najpierw był ślub, potem przyszło bieganie. Grałem w piłkę i tylko trochę sobie „pobiegiwałem”. Ela chodziła do klubów fitness, jeździła na rowerze. Czasem mi towarzyszyła w treningu, ale raczej szła niż biegła. Zawsze chciałem pobiec z Maratonie Pokoju, który teraz funkcjonuje jako Maraton Warszawski. Ale tak jakoś nie wychodziło. W Olsztynie zorganizowano Półmaraton Jakubowy i wtedy zacząłem się nad nim zastanawiać.
Opowiedziałem o nim Eli. Ona nie lubiła wtedy jeszcze biegać, ale moja żona zawsze ma w sobie taką ciekawość. Poszperała w internecie, znalazła informacje, że w Olsztynie spotyka się grupa „Biegam Bo Lubię”. I tak zachciało nam się w nim pobiec. Najgorsze było to, że bieg miał się odbyć za trzy tygodnie. Ale udało nam się do niego przygotować, pojechaliśmy nawet na trening do Olsztyna. Oni nas dodatkowo zmotywowali i nakręcili. Od początku do końca w Półmaratonie Jakubowym biegliśmy razem. Mamy takie fajne, symboliczne nasze pierwsze biegowe zdjęcie — na mecie pan prezydent Olsztyna czeka na wręczenie nam medali, a my sobie dajemy całusa. I od tej pory ruszyła ta machina. W sierpniu minie 6 lat odkąd biegamy.
biegające małżeństwo

Komentarze (0)

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB